środa, 25 czerwca 2014

O spełnianiu marzeń, czyli XI Bieg Rzeźnika :)

Od kilku dni zastanawiam się, jak podejść do tej relacji… Zawsze pisałem dokładnie tak jak było. Jak umierałem w Dębnie, to pisałem, jak umarłem po HIM w Borównie, też to napisałem, jak przebimbałem zimę przed połówkowaniem w Wawie, też tego nie ukrywałem. Zawsze pisałem dokładnie tak, jak było… Ale jak do cholery mam napisać, że Rzeźnik – najtrudniejszy ultramaraton w Polsce - przyszedł mi bez problemu? Jak mogę napisać, że przy takim wysiłku nie było łez ani złorzeczenia tylko uśmiech na twarzy? Jak mogę napisać, że przebiegłem 78 km po Bieszczadach na całkiem świeżych nogach? Już widzę te głosy, jak to robię z siebie nie wiadomo kogo… Ale, cholera nie będę kłamał, a tak właśnie było! Ale od początku…

To na nas czekało :)

Przyjechaliśmy w Bieszczady już w środę. Zatrzymaliśmy się w hotelu Chutor Kozacki w miejscowości Łukowe. Odreagowaliśmy trochę podróż i do spania. Ostatnia noc, by się wyspać. W czwartek zanim pojechaliśmy do Cisnej do biura zawodów objechaliśmy trasę na start w Komańczy. A, że most był zamknięty, dzięki Bogu, że to zrobiliśmy! Z 400 metrów mieliśmy polną drogą do przejechania. I gdyby nam ktoś nie pokazał, jak jechać, w życiu byśmy na tę ścieżkę nie trafili! Tym bardziej w środku nocy! Wypijamy z Jackiem piwo w Komańczy i wracamy do hotelu, by po chwili jechać do biura zawodów. Dojeżdżamy do Cisnej i idziemy się zalogować. Wszystko szybko i sprawnie, fajny pakiet startowy z koszulką techniczną (jedna z ładniejszych, jakie mam) i buffem specjalnie dla Rzeźnika. Zjadamy makaron na pasta party, wysłuchujemy odprawy technicznej i czas wracać odpocząć! Już dziś w nocy największe wyzwanie w sportowej karierze!

Budziki na 1 w nocy i spać. Mało snu, pobudka, śniadanie (naprawdę bez szału, jak na taki hotel mogli się bardziej postarać…) i Bożena nas zawozi do Komańczy na start. Jedziemy razem z Wojtkiem, którego poznaliśmy dzień wcześniej. Po drodze wypijam przedstartówkę i szykujemy się. Stwierdzam, że jednak zostawiam czołówkę, a w zamian biorę polar i idziemy na start. Patrzę na tych wszystkich ludzi i zastanawiam się, gdzie ja jestem… 

Gotowy do startu :)
Ustawiamy się na wszelki wypadek z Jackiem prawie na samym końcu i czekamy na wystrzał. Strzał, odpalam garmina (na Rzeźniku nie ma podziału na brutto i netto) i powoli ruszamy. Praktycznie równo z wystrzałem zaczyna padać. Jacek już przed startem zakłada kurtkę. Ja ryzykuję lecieć bez. Nie chcę zapocić się, jak na Gwincie. Na początku daje radę, ale w pewnym momencie odpuszczam. Zatrzymujemy się na chwile i też zakładam. Kurtkę INOV 8 od Grzesia będę zawsze i wszędzie polecał! Jest mega! W końcu wbiegamy w las i robi mi się za ciepło. Razem z Jackiem decydujemy, że czas je zdjąć i chwilowy postój.

Las o nas dba. Roztacza nad nami parasol niczym mama, gdy byliśmy mali. Biegniemy i słyszymy, że pada, ale tego nie czujemy! Las jest naszym sprzymierzeńcem, opiekuje się nami i nastawia liście, by bronić nas przed deszczem. Deszcz co jakiś czas próbuje polemizować i padać mocniej, by spróbować nas przemoczyć, ale w końcu rezygnuje!


Na 8 km zaczyna się pierwszy mocny podbieg. Tak samo jak wszyscy inni zaczynamy iść. Zbyt dużo relacji przeczytałem przed biegiem, by próbować biec na podejściach. Kończy się gdzieś koło 13 km i znów bieg. Od tego momentu, aż do Cisnej, będzie cały czas karuzela. Góra, dół, góra, dół. Zaliczamy pierwszy punkt żywieniowy i ktoś mnie serdecznie wita! O cholera kumpel ze szkolenia z BnO z Poznania. Lecimy dalej i ja już czekam na przepak w Cisnej. 

Jeden z trudniejszych zbiegów na trasie
Chcę suchą koszulkę, chcę pepsi, chcę batona, chcę na chwilę usiąść. Pomału zaczyna do mnie machać jeden z niewielu kryzysów na tym biegu… W końcu jest!! Przepak Cisna!


Mamy z Jackiem dokładnie omówiony plan na przepak. Szybko sprawnie i na temat. Sucha koszulka, pepsi na przepaku + pepsi do plecaka, baton, kijki i spadamy. Wybiegamy i w drodze regulujemy długość kijków. Zapędzamy się i przebiegamy przez nasyp, zamiast skręcić w prawo. Na szczęście inna para nas woła i już znów jesteśmy na trasie. Na początku trochę mokro, trochę błota, aż w końcu zaczyna się pierwsze podejście pod górę Jasło. Na przepaku odczytuję 2 mesy, które dodają mi sił i ruszamy z Jackiem jak przecinaki. Kijek, noga, kijek, noga – idziemy jak dwie dobrze naoliwione maszyny. Wyprzedzamy wszystkich. Niestety już całkiem niedługo okaże się, że za to zapłacimy… 

Gdzieś koło 38 km Jacek zaczyna narzekać na kolano… Ale suniemy dalej. Kolejny przepak to Smerek. Zaczynamy kosmiczny zbieg po błocie. Ostro i ślisko. Moje czwórki wyją serenady do księżyca i dyskutują ze mną czemu im to robię… Wciąż im obiecuję, że już lada moment koniec, a one pytają, czemu nie eksplodowały 5 minut temu… W końcu już cali na dole zaczynamy bieg po drodze Mirka na przepak. Jacek już po 2 tabletkach voltarenu, które dostał od przesympatycznej pani na trasie, więc biegniemy ramię w ramię.

Po drugim przepaku :)
W końcu przepak. Wciągam jedyną słuszną koszulkę, czyli Smashing Pąpkins :) Specjalnie zostawiłem ją na ostatni przepak, by w niej kończyć. Stwierdziłem, że wcześnie nie będę na nią zasługiwał… Na przepaku 3 kubki pepsi, wymarzona bułka z szynką, pepsi z własnych zapasów do plecaka i power bomba. Wybiegamy i znów pod górę. 


Gdzie indziej takie rzeczy? :)
Widzę, że Jacek już walczy. O ile pod górę idzie dość sprawnie, to na płaskim biec nie może, o zejściach nie wspominając… Wdrapujemy się na Wetlińską, a mnie zapiera dech w piersiach. To był mój trzeci raz w Bieszczadach, ale za każdym razem padam, gdy widzę te panoramy. Może i nie są najwyższe, najbardziej strome, czy najbardziej wymagające… Ale są moimi ulubionymi górami! Szkoda tylko, że tak daleko! Ich dzikość za każdym razem robi na mnie niesamowite wrażenie! 

 
Jak się nie zakochać w takich widokach???
Zatrzymuje się czekając na Jacka, a pani za mną zaczyna się ze mnie żartować "o jaki banan na twarzy!" No co ja za to mogę, że góry na mnie tak działają?? 

 
A morale w zespole spada… Jacek mocno walczy ze swoim kolanem. Wypsikaliśmy już ponad pół spreju chłodzącego, który był w zestawie startowym. Znamy się nie od dziś, więc mu obiecuję, że jak dotrzemy na koniec Wetlińskiej do schroniska Chatka Puchatka, to stawiam piwo :) Morale znów skacze i schronisko wciąż się zbliża. W końcu docieramy i realizuję obietnicę. Zatrzymujemy się, kupujemy po piwie i delektujemy się widokiem gór :) Boże jak tu jest pięknie… 


Planowaliśmy na tę przerwę 10 minut, jednak zeszło ciut dłużej. I na tym postoju popełniłem największy błąd na biegu! Usiadłem… Zbieg do Bereh był masakrą. Mięśnie zbyt mi popuściły i dopiero w połowie zbiegu znów byłem sobą. Co było i tak niczym w porównaniu z tym, co przeżywał Jacek… Przed startem byliśmy umówieni, że gdy któryś z nas odpadnie, drugi opiekuje się nim do punktu lub GOPR, a dalej leci sam już jako turysta. Patrząc na tym etapie zbiegu na Jacka byłem już o tym przekonany… W końcu są Berehy!

Dwa kubki tigera, Jacek dostaje jakieś tabletki, chłodzenie plus żel i mówi, że lecimy dalej! Podziwiam go za dawkę tej sportowej złości, i zdecydowanie by ukończyć mimo wszystko. Od dawna już nie biegniemy. Podejście pod Caryńską jest długie i mocne, ale wchodzi łatwiej niż odległość powinna na to wskazywać….. 

Odpowiedź na pytanie, czy podejście pod caryńską boli :P
Patrzę na garmina i zaczynam się martwić… Mało czasu zostało, by się w limicie zmieścić… 

 
Na najwyższym wzniesieniu połoniny oddaje Jackowi moją power bombę. Ja mam jeszcze sporo sił, a mu się zdecydowanie bardziej przyda. Caryńska mija i zaczynamy zbieg. Ostatni, decydujący, ale też ten na którym wszystko może się skończyć… Wolę nie patrzeć na Jacka! Wiem, że daje z siebie 120% normy. Zastanawiam się, czy ja bym też tak umiał…  W końcu kibice, most, schody i meta! UKOŃCZYLIŚMY Rzeźnika! Aż do dzisiaj ciężko mi w to uwierzyć!Czas na mecie 15 godzin 34 minuty :)
 
Szczęście na mecie :)
Ten bieg był moim marzeniem od dawna. Słyszałem o nim jeszcze zanim tak naprawdę zacząłem biegać. Wiedziałem, że jest gdzieś garstka wariatów, którzy z własnej nieprzymuszonej woli biegną prawie osiem dych po górach. A teraz zostałem jednym z nich! Zostałem Rzeźnikiem :)

Ten gliniany medal od dawna był moim marzeniem! :)
Dlaczego ten bieg przyszedł mi dość łatwo? Sam nie wiem. Adrenalina, chęć spełnienia marzenia – na pewno tak. Jacka kontuzja też mi to ułatwiła. Nie wiem, jak by było, gdybyśmy więcej biegli. Ale też chyba to był po prostu mój dzień. Ten dzień, gdy nic złego nie może się wydarzyć. Taki, w którym przeciwności nie istnieją, a wszystko układa się jak najlepiej :)

Ursa Maior - Dom Wielkiej Niedźwiedzicy uwarzyli na ten bieg świetne piwo!  Niesamowite uczucie, gdy po przekroczeniu mety dostaje się medal na szyję i od razu piwo do ręki :) I gdy się pije Rzeźnika na mecie Biegu Rzeźnika :)


Bieszczady kocham od dawna. Już obydwaj stwierdziliśmy, że za rok na Rzeźnika wracamy zrobić lepszy czas! A w Bieszczady jednak wrócimy szybciej niż myśleliśmy, bo już w październiku na Ultra Maraton Bieszczadzki :) I już nie mogę się doczekać :)

Bieganie ultra mnie absolutnie pochłonęło! To nie jest bieg z wzrokiem wlepionym w garmina i ciągłym kontrolowaniem tempa, jak na maratonie. To zupełnie inna jakość, inne przeżycia, inny poziom biegowego odpłynięcia. Coś w czym się zakochałem bez granic :) Przyszły sezon zapowiada się długodystansowo :)

I track z endo :) 

Strój:
- buty Brooks Cascadia + stuptuty Inov8 Debricoc 38,
- opaski kompresyjne CEP,
- bokserki oddychające + spodenki CEP,
- 3 koszuli – z maratonu w Palmie, z tri w Sierakowie i najważniejsza, czyli koszulka Smashing Pąpkins,
- buff z Biegu Rzeźnika,
- kurtka Inov 8,
- plecak Camelback,
- garmin 310.

Żywienie:
- śniadanie w hotelu,
- zestaw Powergym, czyli przedstartówka ENERGYPLUS na 40 min przed startem + ISOPOWER w bukłaku,
- kilka puszek pepsi,
- batony energetyczne,
- bułka na przepaku.

wtorek, 3 czerwca 2014

Debiut w ćwiartce, czyli JBL Triathlon Sieraków

Co to  były za zawody!!! Jedne z lepszych, na których byłem! Wszystko zagrało perfekcyjnie – organizacja, żywienie, po prostu wszystko :) Ale od początku...

Do Sierakowa dotarłem w sobotę po południu. Baza zawodów znajdowała się w ośrodku TKKF i chyba nie można było wymyślić bardziej trafionej lokalizacji. Kolejki do biura zawodów praktycznie nie było, więc poszło szybko i sprawnie. Ciekawy pakiet startowy. w skład którego wchodziła między innymi koszulka techniczna i plecak. Po załatwieniu formalności idę na expo do stoiska Endushopu. Gdy odbierałem piankę, pogadałem dłuższą chwilę o żywieniu z Łukaszem, a na treningach przetestowałem polecone przez niego rzeczy, więc wiedziałem, co chcę kupić. Zamieniliśmy kilka słów i zaopatrzyłem się na zawody. Po bike fitingu robionym u nich wiedziałem, że ma być Kryspin, więc go poszukałem z nadzieją, że znajdzie chwilę by poprawić mi lemondkę. Na szczęście okazało się, że miał czas, więc poleciałem do samochodu po rower. Po drodze spotykam Mari (miło było w końcu poznać osobiście :)) i umawiamy się, że widzimy się na odprawie technicznej. Biorę rower i idę wszystko poustawiać. Po załatwieniu wszystkiego odstawiam szosę do auta, obklejam co trzeba naklejkami i idę na odprawę. Spotykam się z Mari i gadamy o tri, przygotowaniach i planach na te zawody. Odprawa techniczna dość długa, bo godzinę, ale za to rzeczowa i wiele przydatnych informacji. Potem już tylko szosę do strefy zmian i wracam do Poznania, gdzie nocuję u Młodego. Przygotowania sprzętu na rano, pogaduchy i czas spać.

Wstajemy o 6 i szykujemy się do wyjazdu. Jeszcze u nich w mieszkaniu zjadam owsiankę i przygotowuję kupiony wcześniej napój przedstartowy. Po drodze ładuję akumulatory zespołem, do którego niedawno wróciłem, czyli "Van Halen". Daje kopa :)



Do Sierakowa dojeżdżamy w okolicach 8 i idziemy na teren ośrodka. Okazuje się, że można jeszcze wchodzić do strefy zmian (zamieszanie z tym związane to jedyny minus organizacji – o tym kilka słów na końcu), więc sprawdzam, czy wszystko jest gdzie ma być i czas ruszać na plażę.

Pływanie było po niepełnym prostokącie i zaczynało się na plaży sąsiedniego ośrodka „Słoneczna”. Patrzę, gdzie te bojki i tak sobie myślę, że cholera one to jednak daleko są… 

Pełna zaduma nad tym czemu te bojki tak daleko :)
Nie ma co ukrywać, że mój kraul do dobrych nie należy… Pływam nim dopiero od 3 miesięcy i mam jeszcze masę rzeczy do poprawienia. Ale nie ma co myśleć za dużo, bo przecież nie spakuję się i nie pojadę do domu :) Wciągam piankę i start zbliża się wielkimi krokami. Start był w formule barcelońskiej, czyli startowaliśmy w 3 turach o 9:00, 9:10 i 9:20, co moim zdaniem było bardzo dobrym pomysłem, bo przy prawie 900 zgłoszonych zawodników dawało szansę uniknąć zgniecenia w wodzie. Ja startowałem w ostatniej turze, więc miałem okazję popatrzeć na start pierwszej grupy. I po raz kolejny muszę przyznać, że robi to niesamowite wrażenie! Idę się zanurzyć do wody, nalać wody do pianki, przepłynąć kilka metrów i na start. 

Udało mi się nawet uśmiechnąć przed startem :)
Ustawiam się maksymalnie z boku – raz by nie przeszkadzać lepszym ode mnie, a dwa by mnie nie stratowali :) W końcu wystrzał z armaty i ruszyliśmy :)

Ten widok może przyprawić o ciarki :)
 PŁYWANIE

Wbiegam do wody i zaczynam płynąć. W miarę ogarniam kraula i nawet nie jestem ostatni :) Z nawigacją do pierwszej bojki nie mam większych problemów. Wynurzam głowę raz w lewo, raz w prawo i patrzę, że płynę równo z osobami koło mnie. W Borównie już po chwili byłem sam i nikogo obok. Cieszy mnie, że jednak nie jest aż tak źle :) Przy pierwszej bojce przechodzę do żaby i spokojnie ją opływam. Azymut druga bojka i dawaj kraulem. I na tym etapie dwa razy ciut się pogubiłem i musiałem mocno korygować kierunek, w którym płynę. Ale mimo wszystko ta druga bojka zbliżała się szybciej niż się spodziewałem :) Mniej więcej w połowie między bojkami krztuszę się wodą i znów żabka. Spokojnie sobie kaszlę, uspokajam oddech i dalej kraulem. Przy bojce znów żabka, opływam ją i już w kierunku mety. Tu znów dość sprawnie nawigacyjnie. Gdybym powiedział, że nie cieszyłem się, że już zaraz skończę pływać, to bym totalnie skłamał. Pływanie wciąż jest moją piętą achillesową i muszę nad nim jeszcze dużo popracować. W końcu dopływam i wybiegam z wody.


Pływanie ukończone w 00:26:36 i 661 miejsce ogólnie. Mój trener przed zawodami mówił, że poniżej 30 minut będzie już ok. Ja po cichu liczyłem na złamanie 25 min, więc suma summarum nie było tak najgorzej :)                     


Garmin nie ogarnął i zgubił zasięg :(

T 1

Wybiegam z wody, ściągam okulary i lekkim truchtem do strefy zmian. 


Kawałek był bo około 250–300 metrów pod górkę. Rozpinam piankę w biegu, ściągam czepek (nota bene jakoś mi to nie szło i myślałem, że sobie wszystkie włosy powyrywam :) ). Ściągam w biegu górę pianki i wbiegam do strefy, gdzie na spokojnie ściągam resztę, sprawdzam czy chip się dobrze trzyma, wycieram nogi, skarpetki, SPD-ki, kask, numer startowy i w drogę.

T 1 w 00:06:58. Bez szału, ale też bez tragedii :)

ROWER

Od samego początku jedzie mi się rewelacyjnie. Ledwo wystartowałem kogoś wyprzedzam i tak będzie już prawie do końca. Tuż za wiaduktem zakręt w lewo i wyjeżdżamy z Sierakowa. Na początku roweru miałem zjeść pierwszy żel, ale czuję, że mnie przedstartówka jeszcze trzyma, więc zostawiam go na później. Jedzie mi się naprawdę bosko. Wyprzedzam jedną osobę, drugą, trzecią – cholera czemu ja cały czas wyprzedzam??? Pokłosie słabego pływania niesie ze sobą taki plus, że potem jest co odrabiać :) Wystarczy powiedzieć, że na pierwszym kółku wyprzedziło mnie tylko 5 zawodników, którzy już kończyli, a na drugim kółku nikt :) Wpadam w totalny rowerowy flow! SPD-ki piszczą, Garfield ochoczo trąbi do machających dzieci, a ja jestem w euforii! Zbliżam się do nawrotu przy pierwszym okrążeniu i mając w głowie ostrzeżenia z odprawy technicznej o fatalnej jakości drogi na odcinku jakichś 50 m, dziurach i historię o wypadających z koszyków bidonach mocno zwalniam. Wjeżdżam na ten kawałek, a to zwykła trelinka położona. Kurcze i to jest ten fatalny odcinek??? Codziennie po tym jeżdżę u mnie po osiedlu! Tak naprawdę to dziury były tylko 3 pod koniec tych 50 m, ale za to idealnie oznaczone farbą. Trzeba by się naprawdę postarać, by w nie wpaść! Powrót do Sierakowa i oż cholera, a jednak wieje… Jadąc tędy rano autem liczyłem na sporą poprawę średniej na kilku fajnych zjazdach, ale daje mocno w twarz i już wiem, że nie będzie jednak, aż tyle łatwiej, jak liczyłem. Wciągam pierwszy żel i dalej. Wjeżdżamy do Sierakowa, kibice dopingują, Garfield drze się wniebogłosy, aż nagle po lewej widzę kibicującą Luizę i Bartka robiącego zdjęcia. 


Zaczynam drugie kółko i wciąż jedzie mi się świetnie. Znów wyjazd z Sierakowa, a ja naprawdę nie mogę uwierzyć, że wciąż wyprzedzam! Na pierwszym kółku minąłem kilka osób na MTB, którzy startowali w pierwszej strefie, czyli o 9, a na drugim zaczynam dochodzić ludzi na szosach z żółtymi opaskami, czyli startujących o 9:10. W jeden zakręt wchodzę zdecydowanie zbyt ostro, ale na szczęście moje Conti kleją się do asfaltu jak klej i nic złego się nie dzieje :) W nawrót do Sierakowa tym razem wchodzę zdecydowanie ostrzej i dawaj do mety. Gdzieś w połowie trasy wciągam drugi żel. Zaczynam już czuć te podjazdy. W maju skupiłem się głównie na pływaniu wskutek czego na szosie przejechałem tylko 104 km. I moje uda wyraźnie mi to komunikują… Myślę  sobie „to jest tri i musi kur.. boleć” i cisnę dalej. Do tego już mocno chcę mi się sikać… W Borównie na rowerze nie walczyłem już o nic po fatalnym pływaniu, więc miałem czas się zatrzymać. A tu nie chciałem tracić cennych chwil, a nie chciało mi się sikać, aż tak bardzo, by sikać po triathlonowemu. 

Ten uśmiech mówi wszystko :)
Wracamy do Sierakowa, na metę wypinam SPD i do T 2.

Rower w 01:25:47 i 384 miejsce w tej konkurencji. Planem minimum było trzymanie średniej powyżej 30 km/h, czyli ukończenie w 1:30. Cichą nadzieją złamanie 1:20. Uplasowałem się dokładnie pośrodku. Biorąc pod uwagę, że mało który odcinek trasy był po płaskim, a średnia wyszło koło 31 km/h nie mogę być nie zadowolonym :) W czerwcu postaram się bardziej do szosy przyłożyć, by w Szczecinie pojechać poniżej 1:20 :)
A skąd wziął początek tego tracka to też nie wiem...

T 2

Poszło dość szybko i sprawnie, więc nie specjalnie jest o czym pisać… T 2 w 00:02:42. Odwieszenie szosy, zamiana kasku na czapkę i SPD-ków na buty. Było by kilka sekund szybciej, gdyby ktoś do mojej skrzynki nie wsadził swojego tylnego koła od roweru. Numer startowy na przód i na bieg :)

BIEGANIE

Wybiegam i zaczynam spokojnie. Wiem, że na bieg mam 58 minut, by złamać 3 godziny. W głowie mi siedzi wciąż Borówno, gdzie zacząłem bieg na totalnej fantazji, a potem umierałem. 1 km w 5:24, drugi w 5:42. Biegnę spokojnie, ale gdzieś tam z tyłu głowy kołacze mi, że tutaj to przecież tylko dycha… Pierwszy punkt żywieniowy jest na 2.5 km. Biorę tylko wodę, łykam power bombę i dalej. Jezu jak mi się chce sikać. Tylko czasu mi szkoda, więc biegnę dalej. Stwierdzam, że może na drugiej pętli się zatrzymam gdzieś w lesie… Tyle się naczytałem o podbiegu na końcu pętli, że oszczędzam na nią siły. Wiem, że szału z biegiem nie robię, do tego nie wiem, kto jest na 1, a kto na 2 pętli. Zdecyduję, że zobaczymy po podbiegu, ile mam sił i najwyżej docisnę na drugiej pętli. Caluteńki podbieg wchodzi jak nóż w masło (jednak pą-podbiegi dają moc :) ) i biegnę dalej. 


 Rozglądam się, gdzie są Młodzi, ale nigdzie ich nie widzę. Myślę, że pewnie ich nie zauważyłem, ale są na początku drugiej pętli tylko zbyt późno ich ogarnąłem. 


Już tylko 5 do końca, więc dokręcam sobie śrubę i 6 km wpada w 5:06! Gapię się na garmina i aż sam nie wierzę… I nie wierzę nie tyle w tempo tylko w to jak łatwo mi to przyszło! Przestawiam garmina z biegu na czas ogólny i myślę sobie, że starczy ciągłego kontrolowania tempa! Biegnę swoje i zobaczymy, jak będą wpadały kolejne. A jest bajka: 7 km w 5:05, 8 tak samo. Biegnę i znów taki sam flow jak na rowerze. Biegnę i tylko ja wyprzedzam! Krzyczę „lewa wolna”, mijam, dziękują i daję dalej! Zaraz wróć… Ja krzyczę „lewa wolna”, a nie na mnie krzyczą??? Tego to w kinie jeszcze nie grali! Widocznie dziś była premiera :P Biegnie mi się rewelacyjnie. Na początku drugiej pętli mijamy się z Mari. Krzyczę do niej „dajesz” i biegnę swoje. Przeliczam mniej więcej, gdzie ona jest, i że startowała 10 min wcześniej i wychodzi mi, że też złamie 3 godziny w swoim triathlonowym debiucie! Smashing Pąpkins dają radę :) Zbliżam się do końca drugiej pętli i już coraz bliżej meta! Mam ochotę sikać po nogach, ale już wiem, że za cholerę się nie zatrzymam i nie będę tracił czasu! Podbieg znów wchodzi dość gładko i już tak blisko meta! Dobiegam do nawrotu do mety i OGIEŃ! 

Była moc...

Rzucam się do przodu megasprintem! Cholera skąd ja mam tyle sił??? 

...i był ogień :)
Ostatnie 100 metrów pokonuję zawrotną prędkością i jest!!! META!!! Ćwiartka ukończona i w debiucie połamane 3 godziny :) 


Bieganie w 00:54:56 i 297 miejsce ogólnie :) Żałuję, że do pierwszego kółka podszedłem zbyt asekuracyjnie, bo czas mógłby być dużo lepszy! Ale to dopiero moje początki w tri, więc nauka jaką zdobywam jest bezcenna :)


A całość w 02:56:59. Chciałem łamać 3 godziny, udało się złamać 2:57. Jest super i są wyciągnięte wnioski na Szczecin :)


 Odbieram medal i rozglądam się za Młodymi, a zauważam Mari. Jej też udało się połamać 3 godziny :) Gadamy i wymieniamy się spostrzeżeniami. W końcu zauważam Młodych i idę do nich, by ubrać jedyną słuszną koszulkę :)

Ta duma z bycia częścią Smashing Pąpkins :)
Kilka słów o organizacji. Była na najwyższym poziomie. Mam tylko jedno zastrzeżenie, czyli zamieszanie z godzinami wstępu rano do strefy zmian. Początkowo było info, że w niedzielę wejść tam można tylko między 6 a 7, by zostawiać rowery. Potem, że ogólnie między 6 a 7. Napisałem na fejsie do orgów, czy aby sprawdzić ciśnienie w oponach lub zostawić picie też tylko w tych godzinach, odpowiedź była twierdząca. Na odprawie technicznej usłyszałem, że strefa będzie jednak czynna do 8. A gdy dojechaliśmy wszedłem tam (po zapytaniu sędziego, czy aby na pewno można) o 8:10. Nie wiem po co było stwarzać takie zamieszanie skoro później nikt nie robił z tego problemu… Poza tym absolutnie bez zarzutu. Trasy były wyznaczone świetnie. Cały etap rowerowy po praktycznie idealnym asfalcie. Aż zazdroszczę, że u mnie takiej pętelki po takim asfalcie nie ma! A trasa biegowa była jak stworzona dla mnie :) Już kilka razy tu pisałem, że zupełnie mnie znudziło uklepywanie asfaltu. Tu był drobny kawałek po polbruku, a poza tym piękna trailowa trasa po lasach i łąkach :P Choć trzeba przyznać, że do najłatwiejszych to ona nie należała! Płaskiego praktycznie nie było, a momentami był luźny piach. Ale, że na trasę biegową lepiej mieć „mocniej zabudowane buty z głębszym bieżnikiem” było wiadomo już z info na długo przed startem, więc nikt nie może mieć o to pretensji!

Połamane 3 godziny to i uśmiechy od ucha do ucha :)
Nie można powiedzieć, że mam duże tri doświadczenie. Ale jedna rzecz mnie na tych zawodach bardzo zadziwiła i to zdecydowanie in plus. Absolutnie nie widziałem ani jednego tramwaju. Na tri, na których wcześniej startowałem, drafting też był zabroniony, ale dużo osób miało to w pompie… Tutaj każdy jechał swoje. Fakt, że sędziowie zapowiadali na odprawie, że będzie to surowo karane, ale nie tylko tutaj. Ale tylko tutaj to było przestrzegane. I bardzo mi się to podobało :)

Mam nadzieję, że pozostałe imprezy z cyklu ENEA TRI TOUR będą równie dobrze zorganizowane! Wtedy czekają mnie jeszcze 3 super zawody w tym sezonie :)

Wielkie podziękowania dla Młodego i Luizy za chęć wstania ze mną rano, kibicowanie, pstrykanie zdjęć i Młodej za ich późniejszą obróbkę. Jak zwykle wykonaliście mega kawał super roboty :) A swoja drogą chwila prywaty i zapraszam na ich podróżniczego bloga http://www.tuitam.net

SPRZĘT:
PŁYWANIE: pianka Blueseventy Reaction – bajecznie mi się w niej pływa :)
ROWER:
CROSS Vento 3 po lekkich modyfikacjach + opony Conti 4000S
BIEG:
Buty Brooks Cascadia – że jestem ich fanem chyba nikogo nie trzeba przekonywać :)
Okulary Solano z tri w Borównie i czapka Nike
STRÓJ:
ZOOT + kompresy CEP + Garmin 310

ODŻYWIANIE:
Rano owsianka.
Zestaw Powergym, czyli przedstartówka ENERGYPLUS na 40 min przed startem, ISOPOWER w bidonie na rowerze + POWER BOMB  na 2,5 km biegu + do tego dwa żele AGISKO na rowerze + woda do ich popicia.

A na sam koniec takie moje przemyślenie po tych zawodach… Za cholerę nie wiem, jak mi się udało ukończyć Borówno… :P