czwartek, 19 lipca 2018

„It’s Montenegro”, czyli Ocean Lava Montenegro.


Ileż my razy na wyjeździe słyszeliśmy to tłumaczenie :)
Pomysł wyjazdu na zawody zagraniczne zrodził się zupełnie przypadkiem. Po zapisaniu się na Borówno przeglądałem inne lokalizacje, gdzie są rozgrywane zawody z tego cyklu. I nagle w oczy wpada mi Ocean Lava Montenegro – Kotor. Aż mi się oczy zaświeciły! Czarnogóra to mój wyjazd z Młodymi na wakacje 4 lata temu, kiedy dopiero poznawaliśmy się z Martą. I obiecałem jej wtedy, że kiedyś ją tam zabiorę. Długo się więc nie zastanawialiśmy. Decyzja była oczywista :)

Smashing Pąpkins forever!!
Początkowo chcieliśmy jechać samochodem. Jednak po wyobrażeniu sobie co Kuba będzie odstawiał przez 1800 km podróży, szybko z tego pomysłu zrezygnowaliśmy. Padło więc na samolot. W tym przypadku pozostawała kwestia zabezpieczenia roweru na czas podróży. Zastanawialiśmy się między wypożyczeniem walizki, a zakupem własnej. Padło na zakup używanej walizki. Koniec końców polecieliśmy Ryanair z Berlina do Podgoricy.

Już w Polsce mieliśmy problem z upchaniem walizki do samochodu, więc wiedzieliśmy, że na miejscu musi paść na samochód z dużym bagażnikiem. O początkowym planie podróżowania busami i pociągiem trzeba było zapomnieć. Bagaże, rower i Kuba – to się nie miało prawa udać. Na miejscu wypożyczamy dacię dokker i ruszyliśmy.

Wyjazd na zawody połączyliśmy z wakacjami, więc wylecieliśmy w niedzielę 6 maja – tydzień przed zawodami. Mieliśmy sobie pozwiedzać, zaaklimatyzować się i odpocząć. Pierwsze dwie nocy spędziliśmy w Barze. Kolejne dwie chcieliśmy w Budvie, ale po zobaczeniu wielkości miasta i ilości ludzi szybko uciekliśmy do malutkiej miejscowości Petrovac na moru. 

Taki widok z okna mógłbym mieć codziennie:)
 W Kotorze wylądowaliśmy w czwartek.

Nigdy na żadnych zawodach nie skorzystałem z tylu przygotowanych rzeczy. Oficjalny objazd trasy kolarskiej, zakończony przejazdem trasy biegowej. 

Oficjalny trening pływacki. I pasta party! Ale jakie!! Jak na kilku zawodach już w życiu byłem, takiej kolacji powitalnej nie widziałem nigdy. Stół szwedzki uginający się od makaronów, mięs, serów, sałatek - wszystkiego. Na wszystkich stolikach woda, cola, sprite, piwo alko i niealko. Fotograf, z którym wcześniej trochę gadaliśmy, śmiał się, że trudno to nazwać pasta party – it’s Montenegro :P Do tego przemówienie Ministra Sportu Czarnogóry, Pani Prezes Banku – głównego sponsora i sprawcy całego zamieszania – Igora Mayera. Trudno odmówić rozmachu :)


W sobotę odprawa po angielsku i włożenie sprzętu do strefy zmian. Strefa zmian jest workowa – z osobnymi wieszakami na bike i run.

W końcu nadchodzi niedziela. Wstajemy o 5:10 i zaczynam się szykować. Zjadam kawałek chleba z miodem (resztę dorwał Kubuś :P), szykuje co potrzebuje na start i wychodzimy. Wchodzę do strefy dołożyć żywienie na rower i dopompować koła. Fajnym rozwiązaniem były naklejki na pompkę, dzięki czemu zdawało się ją przy wyjściu ze strefy zmian i odbierało po wszystkim.

SWIM
 

Pływanie zawsze było w tri moją pięta achillesową. 

Śmiałem się, że jak ukończę pływanie to już ukończę całe zawody. Treningi od Marcina jednak dały swoje. Na treningu pływackim przepłynąłem jedną pętlę w około 24 minuty, więc miałem nadzieję, że złamię 50 minut. Wybrzmiewa „Thunderstruck”.

Buziak od Marty, strzał startera i wskakuję. Płynie mi się rewelacyjnie, a co dziwniejsze ciągle ktoś płynie obok, ciągle się z kimś przepycham. Tego z moich dotychczasowych startów jeszcze nie znałem :) 

Wypływam na drugie kółko i wciąż mi się świetnie płynie, jednak nie podpalam się za bardzo wiedząc, że to dopiero sam początek rywalizacji. Wybiegam z wody i widzę Kulkę z bardzo zdziwioną miną – podbiegam po buziaka. Marta krzyczy, że jest super, a ja z tego wszystkiego zapomniałem przełączyć garmina z pływania na T1. Robię to na dobiegu do strefy i z zadziwieniem widzę niespełna 40 minut! Ja popłynąłem ten dystans w niespełna 40 minut. Sam nie mogę w to uwierzyć :P 

Pływanie według czasów oficjalnych – 39:22 min :)

T1
Dobieg do strefy jest długi. Około 400 m. Wbiegam, chwytam swój worek, zmieniam co muszę zmienić i lecę po szosę. Na wybiegu ze strefy toi-toi i na rower. T1 według garmina w 6:39 min.

BIKE
Wybiegam ze strefy, mijam belkę, wskakuję i śmigam. Tuż po starcie pierwszy podjazd na trasie.

Jedzie mi się rewelacyjnie. W myśl rad od trenera zaraz na początku roweru zjadam pierwszy baton. Na 18 km dojeżdżam do pierwszej większej górki. Zrzucam przednią przerzutkę na mniejszą i … i stoję…  Szybko zeskakuje, by zobaczyć, co się stało – okazało się, że spadł mi łańcuch. Zakładam, wsiadam i znów to samo. Zakładam drugi raz i kręcę pedałami, by zobaczyć, co będzie. Niby chodzi, więc wskakuję i jadę dalej. Jednak od tego momentu straciłem flow… Jedzie mi się kiepsko i wolno. Znacznie gorzej niż na objeździe trasy, a to przecież te same górki. No właśnie górki. Na oficjalnej stronie zawodów było info, że trasa ma raptem 400 metrów przewyższeń. I w swojej znacznej części jest płaska. Natomiast są na niej dwie górki z podjazdem po około 7%. I na obie trzeba wjechać i zjechać po osiem razy. Na objeździe trasy się trochę zasapałem. Na zawodach już zasapałem się znacznie bardziej niż trochę… Staram się pić i jeść regularnie. Ale nie doceniłem trudności trasy rowerowej. Końcówka już była utrapieniem. Chciałem już tylko dojechać  i iść biegać.


Całość roweru w 3:20:05 h (średnia niespełna 28 km/h), czyli gorzej niż źle.

T2
Wbiegam, zmieniam co mam do zmiany, zaliczam toi-toia i lecę.

RUN

Wybiegam ze strefy i biegnę na trasę.

Bieganie jest w dwóch pętlach z nawrotkami 180 stopni, wzdłuż zatoki (jak zresztą wszystko na tym tri :P). Założenie miałem, by biec po około 5:30, ale udaje się tylko na pierwszym km. Szybko uderza mnie temperatura. No ale cóż, wiedziałem gdzie się zapisuję. Spodziewałem się gorączki, mimo że to maj, więc do nikogo nie mogę mieć pretensji tylko robić swoje. W zacienionych rejonach trasy biegnie się nawet fajnie. Gorzej jak się wybiegnie na słońce. Pierwsze 5 km jakoś mija, łapie żel na punkcie i z powrotem do Kotoru. 


Od samego początku biegu czuje, że nogi zajechałem na rowerze. Fakt, że rower poszedł mi tak bardzo źle, tylko potęguje wkurwienie. 

W czasie biegu mijamy Panią, którą opalała się topless. Facet koło mnie zagaduje po angielsku, że jest tak zmęczony, że ma ochotę umrzeć, ale takie widoki dodają mu sił :D 

Wiedziałem, że po tak długiej przerwie w startach będzie boleć, ale miałem nadzieję chociaż zrealizować wytyczne. Bo umówmy się, że tempo 5:30 to nie jest jakiś kosmos… A tu biegnę bardziej po 5:50… Od dłuższego czasu już marzę, by zaczęło padać. I na drugiej pętli cos jakby zaczynało. Niestety tylko trochę pokropiło i zrobiła się jeszcze większa parówa… Na szczęście na 14 km zaczęło normalnie padać, a ja się trochę schłodziłem i troszkę przyspieszyłem. Na ostatniej nawrotce biegu wiem już, że na życiówkę nie mam szans, więc pozostaje mi chociaż złamać 6 godzin. Mobilizuje się, ile wlezie, ale nie za bardzo jest z czego przyspieszyć…

W końcu na ostatnim km, jak już wiem, że nie ma szans, bym nie ukończył, przyspieszam i 20 km wpada w 5:33. Średnia z biegu 5:44.

W końcu meta!!

 
Czas – 6:00:58, czyli niestety szóstka nie połamana. A założenia niespełnione… Sportowo nie mogłem być zadowolony. Oddaję chipa, chwytam wodę i szukam Kulki. Ludzi nie było aż tyle, więc szybko się znaleźliśmy. 

Marta wyciąga z torby butelkę wody i podaje. Mówię, że przecież mam już wodę, ale Marta się upiera, że jej woda jest lepsza. Biorę więc od niej wodę i łykam. Ależ zdziwienie! Najlepsza żona na świecie poszła do naszego pokoju jak biegłem ostatnią pętlę i przyniosła mi zimne piwko :) Rzeczywiście jej woda była lepsza :D

Pomimo kiepskiego rezultatu sportowego jestem przeszczęśliwy, że się zdecydowałem tam jechać. I jeśli tylko sytuacja rodzinna nam pozwoli, za rok znów wracam. Widoki były powalające, organizacja na najwyższym poziomie, ale to co było najcudowniejsze to atmosfera i ludzie. 

Wszyscy uśmiechnięci, życzliwi i serdeczni. Było widać, że ten triathlon to też dla nich święto. Chciałoby się, by zawsze zawodom towarzyszyła taka radość. A na nową życiówkę przyjdzie jeszcze czas…


Ze sprawcą całego zamieszania :)
Kilka rad:
- NIE sugerujcie się pogodą, jaką pokazują polskie portale lub aplikacje pogodowe w komórce. Przed wylotem byliśmy załamani, ponieważ pokazywało, że ciągle leje. I rzeczywiście padało praktycznie codziennie. Albo raczej conocnie, a w dzień było przepiękne słoneczko. Może jeden dzień był pochmurny;
- lecieliśmy Rayanem z Berlina i przy możliwości luźnego doboru dat wylotu i powrotu można lecieć za małe pieniądze;
- my spaliśmy w apartamencie qualitas po drugiej strony portu. Jeśli uda się polecieć w przyszłym roku wybrałbym coś na trasie biegowej, czyli od plaży miejskiej w kierunku miejscowości Dobrota;
- na miejscu nie ma żadnego expo, a żele, dętki  etc. można kupić tylko w Podgoricy lub przez internet – It’s Montenegro :);
- na miejscu wzięliśmy dacię dokker na 10 dni plus gratis fotelik dla dziecka – trzeba się handlować. Nam zeszli z ceny 60 euro;
- KONIECZNIE idźcie na pasta party. Miałem nie iść, bo stwierdziłem, że na kilku już byłem. Przypadkowo zabalowaliśmy trochę dłużej na starym mieście i Marta stwierdziła, że warto bym się przeszedł. Jak było, napisałem wyżej. Do tego okazało się, że pasta party jest nie tylko dla zawodników, ale też dla ich rodzin i znajomych;
- w Czarnogórze obowiązuje euro, pomimo że nie należy ona do strefy euro. Warto zabrać trochę gotówki. Na miejscu okazało się, że nie działa nasza karta walutowa i musieliśmy kombinować;
- jest znacznie taniej niż w Chorwacji;
- lecąc z Berlina w walizkę na rower spakowaliśmy trochę sportowych rzeczy, by zabezpieczyć rower i zrobić miejsce w zwykłej walizce. Nie było problemu.  Jednak wracając okazało się, że w walizce może być tylko rower (po negocjacjach zgodzili się, by był też kask, spdkietc), natomiast co do drugiego miejsca po przecinku pilnowali, by waga nie przekroczyła 32 kg. Warto mieć to na uwadze.

Podsumowując sportowo nie poszło tak jak miało, trasa rowerowa nie należała do najłatwiejszych, było gorąco i duszno na biegu, a powrót kosztował nas sporo nerwów przez przepakowywanie na lotnisku.

Czy było warto i czy bym wrócił?
Jasne, w końcu It’s Montenegro :)

A jakby ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, czy warto tam startować ten filmik rozwiewa wszelkie wątpliwości! Taki bonus dla tych, którzy dotrwali do końca :)

niedziela, 20 maja 2018

Powrót, czyli znów mi się chce...

Sam nie wiem od czego zacząć. Mój pierwszy wpis na blogu od 14 stycznia 2015 roku. Nie startowałem, nie trenowałem, więc także nic nie pisałem. Może na sam początek dwa słowa, dlaczego przestałem trenować… Odpowiedź brzmi: nie wiem! Mogę szukać usprawiedliwień w życiu rodzinnym, zawodowym, braku czasu, ale nie. Po prostu mi się odechciało. Nie miałem ochoty pływać, jeździć, o bieganiu już nie wspomnę… Marta raz na jakiś czas próbowała mnie wyciągnąć na bieganie. Po wykorzystaniu wszystkich moich wymówek co jakiś czas razem wyszliśmy. Przebiegłem, było fajnie i tyle. Nie miałem ochoty na powrót. Aż w końcu we wrześniu poprzedniego roku coś we mnie drgnęło…
Tak samo, jak nagle mi się odechciało, tak samo nagle zaczęło się znowu chcieć. Sam nie wiem, czym to było podyktowane. Choć wydaje mi się, że wydarzeniem, które mnie zmobilizowało była wygrana MKON-a na Hawajach. Najpierw nieśmiało zacząłem trenować w domu na taśmach TRX. Potem zacząłem myśleć o powrocie do tri. Wymyśliłem sobie ambitny plan na powrót. Na sam początek omówiłem wszystko z Martą, czy nie ma nic przeciwko planowi, który mam i ilości czasu jaką będę musiał na to poświęcić. Absolutnie nie miała nic przeciwko, wręcz przeciwnie. Jest przeszczęśliwa, że w końcu znów mi się chce…
Kolejną rzeczą jaka została do załatwienia był plan treningowy. Zastanawialiśmy się wspólnie - gotowy plan czy trener. Przejrzałem kilkanaście planów z internetu, jednak ostatecznie decyzja padła na trenera. Jednym z głównych argumentów była możliwość analizowania moich postępów i modyfikacji planu. I to jak się okazało, był strzał w dziesiątkę! Tym oto sposobem od października zacząłem trening pod pilnym okiem trenera. Marcin pomału zaczął mnie wprowadzać na odpowiednie obroty. Starczy powiedzieć, że bieganie zacząłem od tempa 6:00 min/km i wolniej. Rower też spokojnie. Najbardziej mnie zaskoczyła to ilość pływania. Jak jeszcze trenowałem, wpadałem na basen, popływałem kilometr czy półtora i do domu. Natomiast w tej chwili trening 2 km traktuję jako krótki :P
Niestety, żeby nie było zbyt różowo coś musiało pójść nie tak. Najlepiej póki co przepracowany treningowo miesiąc to listopad. Potem zaczęło się chorowanie. Do tej pory zimą byłem chory zawsze raz. Tydzień i po sprawie. Tej zimy niestety zarażaliśmy się z Kubą na zmianę. Co synek doszedł do siebie, mnie coś brało. I na odwrót. Od grudnia do marca byłem na dwóch antybiotykach, a raz obyło się bez, ale o trenowaniu nie mogło być mowy. W listopadzie 2017 roku zrobiłem 44 treningi, które zajęły mi 2 dni 2 godziny i 3 minuty. Grudzień – 15 treningów, styczeń - 26, luty 32, marzec znów 15. Od kwietnia trochę się uspokoiło i wracam do regularnego trenowania. Niestety jeszcze co któryś trening mi ucieknie.
Nigdy w życiu wcześniej nie trenowałem tak dużo, tak racjonalnie i tak mądrze. I widzę, że przynosi to efekty. Do połowy kwietnia tego roku przejechałem na rowerze tyle samo kilometrów co przez cały 2014.
Mecz Barcy, Kubuś i trening w tym samym czasie? No problem :)
I podobnie wygląda z innymi dyscyplinami. Na moment pisania tego posta brakuje mi 4 km pływania, by dojść do dystansu z 2014 roku. Do maja przebiegłem połowę tego co w 2014 roku. Ale akurat z bieganiem jest ciut inaczej, ponieważ wcześniej jak trenowałem głównie szedłem biegać. W tej chwili mam akcenty porozkładane na wszystkie dyscypliny. A co w tym wszystkim najważniejsze trenowanie przynosi mi autentyczną radość. Oczywiście zdarzy mi się wrócić z pracy i nie mieć ochoty na nic. Ale wtedy pojawia się Kulka z rozpiską w dłoni, opieprzy mnie i chcąc nie chcąc idę. A zawsze jak wrócę jestem jej bardzo wdzięczny, że mnie znów zmotywowała.

Ale trening to dopiero połowa sukcesu. Nigdy wcześniej tak o siebie nie dbałem. Od września przeszliśmy na pudełka i sobie bardzo tę decyzję chwalę. Wiem, ile jem, wiem, kiedy mam jeść, wiem, co jem. Samemu w domu bardzo trudno by nam było przygotować 5 urozmaiconych posiłków.
Do tego dochodzi regeneracja. Rozciąganie, rolowanie, fizjoterapeuta wcześniej dla mnie nie istniały. Teraz są moją codziennością. Do tego dochodzi sauna i kąpiele solankowe. I to daje rezultaty. Odkąd wróciłem do treningów nie miałem żadnej poważniejszej kontuzji, która by mi nie pozwoliła trenować przez dłuższy czas.

A po co to wszystko? W tym roku chce zrealizować jedno z moich sportowych marzeń. Mało kto na razie o tym wie. Internet nie jest zbyt przyjaznym miejscem. Ludzie pod pozorem anonimowości, czują się bezkarnie i piszą co im ślina na język przyniesie. Nie chciało mi się słuchać dobrych rad, że nie dam rady, że za szybko, że po co mi to, jak mam dzieci w domu itd. itp. Druga sprawa, że chciałem sam sobie pokazać, czy jestem w stanie wytrwać w takim reżimie treningowym. Kolejnym argumentem jest, że w sierpniu Kulka przestanie być kulką i będziemy mieli kolejnego malucha w domu. Wiem, że Marta nie pozwoli mi odpuścić trenowania zupełnie, ale jak będzie wyglądała ilość czasu, jaką będę mógł poświęcić na treningi, tego nie wie nikt…

19 sierpnia staje na starcie Ocean Lava Triathlon Poland – pełen dystans!




Czy dam radę? Nie wiem, ale chce się przekonać. Czułbym się na pewno pewniej gdyby tyle treningów mi nie wyleciało przez zimowe chorowanie… Ale mam jeszcze trzy miesiące treningów przed sobą. Kilka startów kontrolnych. Najważniejsze dla mnie, że moja żona i mój trener wierzą w mój sukces.

To kto będzie kibicował w Borównie i Bydgoszczy za równe trzy miesiące?? :)