środa, 15 maja 2019

It's Montenegro again!!


Powrót na zawody do Kotoru chodził mi po głowie praktycznie od momentu, gdy w zeszłym roku przekroczyłem linię mety. Tak było pięknie. Natomiast, głównie przez dzieci wyjazd stał bardzo długo pod znakiem zapytania. W końcu zapadła upragniona przeze mnie decyzja mojej żony, że jednak jedziemy. Izka do jednych dziadków, Q do drugich, a Michalina z nami. Przy okazji skorzystałem z promocji na obniżone wpisowe w przypadku startu zarówno w Montenegro, jak i w Borównie i już byłem na liście startowej :)

Wydawało się nam, że jadąc drugi raz będziemy znacznie mądrzejsi o doświadczenia! Nic w tym stylu!! W końcu „It’s Montenegro” :) Zaczęło się zaraz po przylocie, gdy okazało się, że pomimo, że zamówiliśmy dokładnie to samo auto, co w zeszłym roku, czyli Dacie Dokker z racji wielkiego bagażnika, Pan z wypożyczalni uznał, że lepiej od nas wie jakie auto jest nam potrzebne i dał nam Dacie Logan. Nie muszę pisać, że nie było opcji zapakować tam walizki z bajkiem… Po 1.5 godz przepychanki w ulewie na lotnisku w końcu dostaliśmy Renault Espace, w który walizka się mieściła, jednak za dopłatą. Dochodziła 20, byliśmy z Misią (Marta wychodziła z siebie na lotnisku by ją rozbawiać), a po obejściu innych wypożyczalni okazało się, że żadna nie ma auta zbliżonego do Dokkera, ewentualnie inny Van, ale w tej samej cenie lub droższy co Espace. Dopłaciliśmy i w końcu pojechaliśmy. Z Podgoricy do Kotoru mieliśmy 1,5 godz drogi. W teorii… W praktyce byliśmy na miejscu sporo po 23… Najpierw pojechaliśmy zgodnie z wskazaniami nawigacji, która poprowadziła nas wąskimi, górskimi dróżkami. Nawrót i powrót na główną drogę przez Budvę. Ciut dalej ale jednak haj łej. Natomiast niestety wciąż przez góry. Takiej drogi w życiu nie przeżyłem. Deszcz lejący się strumieniami, obca droga, obce auto, noc i wjechaliśmy w chmury, które położyły się na górach. Powiedzieć, że nic nie widziałem to nic nie powiedzieć. Razem z Martą nawigowaliśmy po elementach prawej i środkowej linii, które i tak co chwilę znikały. Średnia prędkość 5-10 km/h… MASAKRA!! W końcu zjechaliśmy niżej i chmury się skończyły. Dało się normalnie jechać.

Na miejscu okazało się, że mamy do wyboru apartament. Albo nieremontowany, gdzieś od rozpadu Jugosławii, ale z łazienką, lub trochę ładniejszy ale bez łazienki. Wzięliśmy z łazienką pomimo, że instytucja toalety pod prysznicem nie do końca mnie przekonuje!!

Dojechaliśmy, mieliśmy gdzie spać. W końcu. Co jeszcze mogło pójść nie tak?? Otóż zupełnie zaskoczyła Nas pogoda. W zeszłym roku były temperatury rzędu 30 stopni, w tym koło 16…

Jeszcze w czwartek wieczorem jak dziewczyny już spały zobaczyłem na fb Ocean Lava, że w piątek o 10 jest objazd trasy kolarskiej. Trasę niby doskonale znałem, ale zawsze to trochę więcej km w nogach w tym klimacie. W piątek rano naprędce skręciłem bajka i w drogę. Było absolutnie tak samo cudownie jak w zeszłym roku. Połączenie morza i gór robi robotę :) Do tego jechało sporo Polaków, w tym jak się okazało późniejszy zwycięzca całych zawodów. 




Po objeździe Marta poszła pływać, a ja zauważyłem znajomego Kotorczyka z którym w zeszłym roku sporo przegadaliśmy na objeździe trasy i poszedłem się przywitać. 


Potem poszliśmy do naszej ukochanej knajpki z zeszłego roku, powłóczyliśmy się po starym mieście, a na 20 na powitalną kolację. Wciąż kolacja robiła wrażenie (w szczególności w porównaniu do pasta party jakie są u nas przed zawodami), ale to nie było już to samo. Choć trzeba przyznać, że to raczej zeszły rok był absolutnym fenomenem, niż tej kolacji czegoś brakowało…
 
W sobotę krótki bieg, oficjalny trening pływacki (niestety po wyjściu z wody rozciąłem sobie stopę o kawałek szkła zostawiony na plaży…) i odprawa po angielsku. Tam pierwszy raz usłyszeliśmy, że ze względu na temperaturę wody możliwe, że pływanie będzie skrócone oraz prośbę, by pomimo rozpiski zawodów rowery wstawiać dopiero w niedzielę rano, ze względu na przewidywane fatalne warunki pogodowe w nocy. Po odbiorze czipa już tylko szykowanie sprzętu i spanie.

Pobudka o 5:15, ogarnięcie się i zaprowadzenie bajka i rzeczy do strefy. Tak samo jak rok wcześniej był system workowy. W międzyczasie okazało się, że jednak pływanie jest skrócone z racji tego, że woda miała około 13 stopni. To też skutkowało opóźnieniem startu o 15 minut w związku z tym, że orgowie mają bardzo restrykcyjnie określone w jakich godzinach mogą zamknąć drogę. W końcu zamykają jedną, jedyną drogę przez Kotor, więc trudno się dziwić.

SWIM
Ustawiam się gdzieś na samym końcu, leci Thunderstruck AC/DC, odliczanie i do wody. Było rześko, że tak to ujmę, ale dało się płynąć. Kończąc pętlę stwierdziłem nawet, że gdyby trzeba było popłynąłbym drugą też. Nie wytelepało mnie jak na pierwszej połówce w Borównie…Śmieszne, że była kolosalna różnica temperatur w zależności czy było bliżej brzegu czy dalej, a odległość między bojkami wynosiła sto metrów. Dopłynięcie kolejne sto, więc mimo wszystko już było dość głęboko...
Pływanie 24:27 min. Ani dobrze, ani źle.

BAJK
Wskakuję na rower i jedziemy. 

O dziwo całkiem szybko się rozgrzałem i wyschłem po pływaniu. Jedzie mi się cudnie. Średnia na czarnogórskich górkach koło 32-34 km/h i tak sobie leciałem. Oba mocne podjazdy weszły dość gładko i pomału zbliżamy się do pierwszej nawrotki. 

Photo by Dragan Stojkic.
Gdy nagle zaczyna padać. Nie jest to rzęsista ulewa, ale wystarczający deszcz, by asfaltem płynęły małe rzeczki. Średnia mi spada dramatycznie, jest mi dość chłodno, generalnie odechciewa mi się jazdy. Zjazd z Perastu po nawrotce to jest jakaś tragedia. Jadę koło 10-15 km/h, i generalnie bardziej się czuję jak na łyżwach niż na rowerze. Na bajku mam opony totalnie bez bieżnika. Są genialne na suchym, natomiast na mokrym to było fatalne.
Photo by Dragan Stojkic.
Generalnie rower obnażył całe moje tegoroczne przygotowania do sezonu, czyli w sumie ich brak. Praca, praca, praca, dom, praca w domu, praca przy domu, praca etc… Starałem się wciskać treningi gdzie się dało,  ale też w końcu straciłem motywację czując się jakbym się kopał z koniem… Brak długich wyjeżdżeń, brak wyjeżdżeń na szosie – głównie trenażer (co jak stwierdził mój trener spowodowało brak czucia bajka i strach na zjazdach na mokrym), wszystko to dało znać o sobie na rowerze. Siedząc teraz wciąż na wakacjach mam solenne postanowienie znów wrócić do mocnych treningów rowerowych, ale obawiam się, że powrót do domu szybko zweryfikuje te plany…

Rower – 3:14:03, ave V 28,2, czyli tragedia…

RUN
Biegu byłem ciekawy najbardziej. 
Pomimo braku przygotowań biegam ostatnio tak jak jeszcze nigdy… Życiówka na 5 km, życiówka na dychę (i w końcu połamane 45 minut), życiówka na 15 km ze średnim tempem poniżej 4:50. Nie wiem czemu tak to idzie, ale uwierzyłem, że mogę szybciej biegać i zaskoczyło!! Biec miałem zgodnie z założeniami od Marcina po około 5:40. Początkowo biegło mi się ciężko. Koniec roweru znów był po suchym, więc przyśpieszyłem ile się dało. Znów miałem fun z jazdy. Ale w miarę pokonywania metrów biegło mi się coraz lepiej. Pomijając rozciętą stopę, którą czułem przy każdym jednym, cholernym kroku…

Gdzieś koło 12 – 13 km znów mój żołądek zaczął wariować. Nie była to taka tragedia jak na pełnym w Borównie, ale dyskomfort miałem. Pomimo, że średnia na biegu wyszła mi bardzo zbliżona do zeszłorocznej to z biegu jestem najbardziej zadowolony ponieważ wszedł bez problemu. W zeszłym roku to była walka z dystansem i z samym sobą. W tym poszło na średnim zmęczeniu ze średnim tętnem 156. Jest ok. W końcu meta, medal, odbiór koszulki finishera, makaron i szukanie Marty, która jak ma w zwyczaju spóźniła się na metę :P

Czy jestem zadowolony?? I tak i nie. Jechałem tutaj traktując ten start tak jak mi trener kazał - mocny trening w ślicznym miejscu. I te założenia wypełniłem w 100%. Mój pozytywny odbiór burzy tylko bajk bo miałem nadzieję wykręcić jednak coś więcej niż 28.2 km/h…

Czy chciałbym wrócić po raz trzeci na Ocean Lava Montenegro?? W każdej cholernej chwili!! Jeśli tylko Marta się zgodzi przylecieć za rok znów na bank będziemy - już razem jako startujący. Miejsce, klimat zawodów, organizacja, ludzie, obsługa, pakiet wszystko jest tutaj tak bardzo na 100%, że grzechem by było nie wracać!!

Garść porad:
- lecieliśmy znów z Schonefeld – najtaniej,
- samochód braliśmy na lotnisku w Podgoricy – wypożyczalnia Renault Rent,
- na miejscu warto szukać noclegu w Dobrocie – spaliśmy 100 m od startu, poza tym tamtędy biegnie trasa biegu – tylko uwaga bo Dobrota ma ponad 5 km…
- jedzenie na miejscu wymiata w grillu Tanjga po drugiej strony portu, niż cumują wycieczkowce,
- warto przyjechać do Kotoru już w czwartek przed zawodami – oficjalny objazd trasy, kolacja powitalna, odprawa, oficjalny trening pływacki z espresso na środku zatoki!!

A przede wszystkim pamiętajcie o jednym – It’s Montenegro :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz