czwartek, 3 września 2015

Przygody Marty! :)


Bieganiem „zaraził” mnie Michał. A zaczęło się od jego zawodów… Jako kibic bardzo spodobała mi się atmosfera towarzysząca jego startom i emocje, które udzielały się wszystkim! Przed PZU Maratonem Warszawskim postanowiłam zapisać się na Bieg na piątkę, więc przed zawodami przebiegłam 6 km (po lasach i łąkach), żeby sprawdzić swoje możliwości. Wynik, jaki uzyskałam na biegu zmotywował mnie do biegania, choć dopiero po dobrych dwóch miesiącach (od grudnia zeszłego roku) zaczęliśmy z Michałem wspólne treningi. 
 
Warszawa zdobyta :)
W lutym wyjechaliśmy na obóz biegowy do Zakopanego. Tam dowiedziałam się sporo o technice biegania zarówno po asfalcie, jak i po górach :) 
 
Wszędzie pięknie, ale w górach najpiękniej!
Jedne z wielu zajęć w czasie obozu!
Ten obóz zweryfikował moje umiejętności, a już miesiąc później był mój pierwszy większy start – PZU Półmaraton Warszawski.

Marzec był dość ciężkim miesiącem pod każdym względem – studia, praca, obowiązki domowe. Nie mieliśmy za wiele czasu na treningi, a zawody zbliżały się wielkimi krokami. W konsekwencji stres, nieprzespane noce i ogólne zmęczenie spowodowały, że mój pierwszy start stał się moim największym koszmarem. Od rana czułam się fatalnie. Atmosfera zawodów sprawiła, że mój żołądek chwilowo się uspokoił, ale już przed samym startem poczułam się źle.

Przed startem z Wu z zaprzyjaźnionej drużyny Biegam bo mnie ludzkość wkurwia :D
Wystartowaliśmy później, żeby skorzystać z toalet, do których wcześniej były kilometrowe kolejki. Na początku zaczęliśmy wyprzedzać, ale zwolniliśmy, gdy słońce zaczęło dawać o sobie znać. Wtedy opadły pierwsze emocje i mój organizm kompletnie odmówił posłuszeństwa. Michał mnie cały czas motywował, a ja się nie odzywałam, ponieważ mnie mdliło. 
 
Zmęczenia nie widać, ale było...
Na punktach kontrolnych z trudem wypijałam wodę, a co dopiero żele, czy inne energetyczne specyfiki. W trakcie biegu kilka razy myślałam o rezygnacji, ale postanowiłam walczyć do końca. Myślę, że gdyby Michał nie był wtedy ze mną, nie ukończyłabym tych zawodów. Ostatnie 400 m przebiegliśmy za rękę! 
 
Za metą, z medalem na szyi, w objęciach Michała – po prostu się popłakałam.
Półmaraton dał mi nieźle w kość, a ukończenie go przyszło mi z ogromnym trudem (czas: 2:13). 


Następnym biegiem było 10 km w Żninie, do którego podeszłam z lekką rezerwą po złych wspomnieniach w Warszawie. Michał pobiegł swoim tempem, więc moim celem było dotrzeć jak najszybciej na metę, żeby za długo z Izą za mną nie czekali :) Było gorąco, a ja ciągle miałam w głowie półmaraton. Mimo to, bieg żniński ukończyłam w czasie 57 minut i moje morale trochę wzrosły. A medal za ukończenie biegu jest piękny!
Wszyscy z medalami :)
Do kolejnych zawodów miałam więcej czasu na przygotowania. Michał mimo moich sprzeciwów, zapisał mnie na ćwiartkę w Sierakowie, do której tak naprawdę zaczęłam się przygotowywać od października zeszłego roku. Wtedy rozpoczęłam moją naukę pływania kraulem. Początki były dość trudne, ponieważ kompletnie nie potrafiłam poradzić sobie z oddychaniem! Wiosną dołączyliśmy do barcińskiej sekcji triathlonowej, dzięki czemu uzyskaliśmy sporo cennych wskazówek, szczególnie odnośnie pływania. Zapisałam Izę na basen w Barcinie, więc w trakcie jej lekcji miałam czas, żeby trenować moje pływanie. Kiedy stwierdziłam, że pływam nieźle, Michał zabrał mnie nad jezioro, żebym mogła przed zawodami przekonać się, jak mniej więcej to będzie wyglądać. I dwa dni przed zawodami okazało się, że kraulem nie da się pływać w jeziorze, że mieszkają tam krokodyle i że na otwartej wodzie czuję klaustrofobiczny strach!! Dzień przed zawodami byłam tak zdenerwowana i rozkojarzona, że Michał stwierdził, że już mnie nie będzie zapisywać na żadne zawody.

Pocieszałam się tym, że do biegu i roweru czułam się przygotowana – limit czasu na rower i bieganie był jak dla mnie w zupełności osiągalny. Nawet na spokojnych treningach biegowych truchtałam szybciej, a na rowerze jeździliśmy zawsze znaczniej prędzej.
Lewitujący rower :D
W dzień zawodów, 15 minut przed startem Michała, stanęliśmy przed rozszalałym od wiatru jeziorem i trzęsąc się z zimna, bałam się panicznie wejść do wody. Michał wystartował, a ja miałam 30 minut na przygotowanie się. Przynajmniej 3 razy chciałam zrezygnować, ale w końcu weszłam do wody i powtarzałam sobie, że jeśli nie spróbuję, to nie dowiem się, czy dam radę.

Kiedy nadszedł mój czas, poczekałam aż wszystkie panie odpłyną i wtedy spokojnie zaczęłam płynąć. Bałam się przyspieszyć, żeby nie dopadł mnie atak paniki. Poza tym, nie chciałam nadwyrężyć nóg, bo czekało mnie 45 km roweru i 10,5 km biegu. Po drodze zaczepili mnie ratownicy, czy nie chciałabym zrezygnować, bo na łódce mają tylko jedną kobietę… To była ta sama pani, której życzyłam powodzenia przed startem :) Grzecznie podziękowałam i popłynęłam dalej. Po wyjściu z wody próbowałam się dowiedzieć, czy zmieściłam się w limicie, ale nikt nie potrafił mi pomóc. W końcu, w tych emocjach i adrenalinie pobiegłam dalej. Nagle poczułam, że ktoś mnie łapie za rękę i krzyczy, że biegnę w złą stronę. Po obraniu właściwego kierunku, odezwał się mój chip przy punkcie kontrolnym – plułam sobie w twarz za marnotrawstwo czasu, ale przestawiłam myślenie na przygotowanie do roweru.

W trakcie jazdy pogubiłam się w przerzutkach, więc jakieś 15 km jechałam z myślą, żeby dogonić Michała, aby mi pomógł. Po pierwszej pętli zaczęłam kombinować i spadł mi łańcuch. Zaliczyłam naprawę łańcucha i brudna od smaru wzięłam udział w sesji filmowej :) Na 35 km chcąc złapać banana, wyleciałam przez kierownicę, bo za mocno nacisnęłam przedni hamulec. Krzyknęłam przerażonym wolontariuszkom tylko: „Poproszę banana i jadę dalej”.

Odłożyłam szosę w strefie, która dzielnie zawisła w powietrzu i pobiegłam. Przypomniał mi się wtedy tekst Michała przed zawodami, że pierwszy raz widzi szosę, która wisi w strefie zmian nie dotykając ziemi kołem – uśmiechnęłam się do siebie i ruszyłam naprzód. Michał czekał na mnie ze swoim medalem i jak tylko mnie zobaczył krzyknął, żebym dużo piła i była ostrożna, bo trasa jest bardzo trudna i słońce mocno grzeje. Pobiegłam spokojnie i wyprzedziłam na trasie kilkanaście osób – nawet te, które mnie minęły, gdy naprawiałam łańcuch :)

Przed metą zrobiłam kilka pompek i wiedziałam, że to nie jest mój ostatni triathlon!
Spokojnie zmieściłam się w limicie (złamałam 4 godziny) i po moim debiucie nie miałam nawet zakwasów, więc w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się jechać w Bieszczady, gdzie miałam wystartować w Rzeźniczku – 27 km po naprawdę trudnej trasie górskiej. 
 
W drodze w Bieszczady!
Do tych zawodów podeszłam z ogromną chęcią i pełna entuzjazmu po triathlonie w Sierakowie. Z profilu trasy wynikało, że pierwsze 20 km jest pod górę, więc starałam się na początku nie pędzić. W momencie kiedy zaczął się szlak (po ok. 2 km. drogi szutrowej), wpadłam w tzw. tramwaj i klęłam pod nosem, że Ci wszyscy ludzie tak wolno idą pod górę! W miarę możliwości wyprzedzałam innych, a kiedy się dało biegłam.
 
Niepewność przedstartowa...
Pierwsze 15 km biegło mi się świetnie, choć wychodziłam z siebie, żeby wyprzedzać innych, bo chwilami było bardzo wąsko i co chwilę się potykałam o korzenie i kamienie. Na 15 km zatrzymałam się, żeby uzupełnić bukłak na punkcie żywieniowym i w biegu zaczęłam jedno z trudniejszych podejść. Miałam wrażenie, że wchodzę po ścianie wspinaczkowej! Wyciągnęłam batona Chia i dzielnie wspinałam się dalej. Mimo, że straciłam sporo energii na tym podejściu, każdy kolejny podbieg pokonywałam znacznie szybciej, a w szczególności, gdy wybiła godzina 12:00, kiedy Iza wystartowała w biegu Rzeźniczątek! Próbowałam wtedy zadzwonić do Michała, ale byłam na podejściu przed Jasłem i mój telefon odpowiadał mi po czesku.
Z Kasią Rakietą!
I w końcu Garmin pokazał 21 km! Przypomniałam sobie mój półmaraton i pomyślałam sobie, że te 21 km po górach znacznie łatwiej mi przyszło! Dogoniłam dziewczyny z przodu i z radością im oznajmiłam, że mamy za sobą półmaraton. Ponieważ nie podeszły do tego tak entuzjastycznie jak ja, to je wyprzedziłam i pobiegłam dalej.

Zaczęły się zbiegi – bardzo ostre zbiegi. Dzięki obozybiegowe.pl poznałam technikę zbiegania, więc wyprzedziłam mnóstwo ludzi na ostatnich kilometrach. Niestety, po drodze zaliczyłam kilka kamieni i wiedziałam, że będę musiała się pożegnać przynajmniej z jednym paznokciem :/ To mnie też trochę spowolniło i moje marzenie o złamaniu 4 godzin się nieco oddaliło. Ale nie poddałam się i z myślą o Michale oraz Izie, pracowałam mocniej piętami, żeby oszczędzić przednią część stóp.

Po 4 godzinach i 7 minutach w końcu dotarłam do mety. Byłam przekonana, że ostatni kilometr trasy będzie płaski, a okazał się pagórkowaty, więc sporo energii dodała mi Kasia, która z medalem na szyi pobiegła ze mną końcówkę! Oczywiście, wykonałam kilka pompek i za plecami usłyszałam głos Michała – dość zdziwiony, bo spodziewał się mnie później :)
 
Paznokcie nie są, aż tak potrzebne :D
Teraz, Michał jest Rzeźnikiem, ja Rzeźniczkiem, a Iza Rzeźniczątkiem :)
BIESZCZADY!!!!!

1 komentarz:

  1. Pozazdrościć... :)

    Super sprawa mieć takie zdrowie i bliskich ludzi, dla których Twoje hobby jest prawie tak samo ważne jak dla Ciebie.

    Pozdrawiam,
    Maciek

    OdpowiedzUsuń