wtorek, 8 kwietnia 2014

Najgorszy bieg w historii, czyli 41. Dębno Maraton...


Sam nie wiem, jak opisać ten bieg… O ile można nazwać to biegiem… Właściwie źle piszę. Jak opisać wiem, tylko nie wiem, jak do tego doszło. Bo opisać można jednym wyrazem – masakra! Dębińska masakra biegiem maratońskim… Miała być życiówka, była walka o przeżycie. Miał być bieg w trupa, był prawie trup. Jak do tego doszło? Sam nie wiem. Jeszcze nigdy mój organizm nie zbuntował się do tego stopnia. I nie mówię tu o ścianie maratońskiej. To jest do przeskoczenia. Tym razem wszystko, co mogło pójść nie tak, poszło nie tak. I gdyby nie fakt, że zależy mi na zdobyciu Korony Maratonów Polskich w ogóle bym nie wybiegł na drugie kółko. Kilka kilometrów już przebiegłem i znam swój organizm, a zaczynając drugie kółko wiedziałem, że będzie rzeź. Tylko nie wiedziałem, że aż taka…

Ale od początku. Do Dębna śmigamy w sobotę z moimi współbiegaczami, z którymi razem zdobywamy koronę, czyli Pawłem i Jackiem. Spokojnie dokulaliśmy, poszliśmy po odbiór pakietów startowych (standard + koszulka - niestety bawełna, ale bardzo ładna + niespodzianka proporczyk z maratonu – zawiśnie u mnie w pracy:)) Expo było minimalne i żele były sprzedawane na 2 czy 3 stolikach. Niestety żeli „Enervit”, które tak sprawdziły mi się tydzień wcześniej, już nie było. Biorę jakiś wynalazek + glukozę, którą już brałem na maratonach. Opuszczamy Pasta Party i jedziemy do Gorzowa Wielkopolskiego na nocleg. Ciut zbyt późno się zainteresowaliśmy noclegiem i nie było nic wolnego w pobliżu. Jak się okazało rano na śniadaniu nie tylko my z biegaczy tam spaliśmy. Wieczorem własne Pasta Party, szykowanie sprzętu i do spania.
W niedzielę rano dojeżdżamy do Dębna jakieś pół godziny przed biegiem. Wciągam ostatnie ciastko owsiane od mojej mamy i śmigamy na start.



Owsiane ciastka mocy mojej mamy :)
Robię sobie rozgrzewkę – wow nie boli mnie stopa naciągnięta na połówkowaniu w Warszawie. Jest super:)



Chwilę oczekujemy na start i w drogę. 

Zaczynam razem z Jackiem, jednak gdzieś po 2 km go gubię. No trudno – jeszcze go dojdę. Pierwsze km wpadają mi w okolicy 5:30–5:32, czyli tak jak chciałem. Biegnie mi się całkiem fajnie. Dużo kibiców naprawdę robi świetną atmosferę. Wiem, że wszyscy tak piszą i może już brzmieć banalnie, ale to miasto naprawdę żyje tym maratonem. Na zakręcie przed 7 km widzę Jacka i myślę sobie, że wcale daleko nie uciekł. Wybiegamy z miasta i lecimy w kierunku wsi Dargomyśl. Gdzieś w okolicach 10 km wciągam pierwszą glukozę i… i zaczyna się droga przez mękę. Mój żołądek momentalnie się buntuje i zaczyna szaleć. Nosz cholera – co jest??? Brałem już glukozę na zawodach i było wszystko ok. Staram się lecieć swoje, ale jest coraz trudniej. A żołądek wciąż do mnie gada… Mimo wszystko staram się wciąż biec dobrze.

16 km – a jednak moja stopa się do końca nie wyleczyła. Naciągnięty w Warszawie mięsień zaczyna się znów odzywać. I mniej lub mocniej czuję to przy każdym kroku już do końca. W tym czasie staram się coś zjeść. Cokolwiek! Niestety przy każdym gryzie czegokolwiek żołądek mnie ostrzega, że jeśli wezmę jeszcze jeden, to się to dla mnie źle skończy. Cholera nie wierzę – banany też nie?!?!?! Cały Poznań przebiegłem na bananach i kostkach cukru i było ok… A mój żołądek ma coraz lepszą zabawę i zaczyna się buntować też na izo… No ok. Akurat tym razem na trasie jest słodka herbata, więc może jakoś będzie. Gdzieś w okolicach 19-20 km mija nas pierwszy zawodnik. Dość deprymujące widzieć, że on kończy w tempie, którego ja nawet na dychę nie mam… Choć mimo przeciwności, jak później sprawdziłem na stronie maratonu, połówkę przebiegam w tempie na wynik 3:58 na mecie.

Wbiegamy znów do Dębna, znów są kibice i jakoś dodają mi sił. Jadę już na oparach i wiem, że będzie źle. I jak pisałem na wstępie, gdyby nie korona w ogóle bym dalej nie pobiegł. Na 27 km punkt żywieniowy, ale brakuje kubków. No serio? Jak można 41. raz organizować maraton i nie umieć obliczyć ilości potrzebnych kubków na trasie. Wolontariusze robią co mogą, by dać nam się napić i leją wodę w nasze ręce. O nich jeszcze kilka słów na końcu, bo byli niesamowici. Na tym samym punkcie mój żołądek pokazuje mi na co go stać i pierwszy raz w historii moich maratońskich startów odwiedzam toi toia. 

Cholera naprawdę się staram biec. Gdy widzę na garminie tempo kolejnych km – powyżej 7 min/km - klnę na czym świat stoi i powtarzam tylko jeden wyraz – żenada. Na 30 km do mojej stopy dołącza łydka i teraz mają wspólną imprezę. I tak sobie kuleje już do mety. Na 31 kapituluję po raz pierwszy w życiu i zaczynam iść. Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. Nawet w Borównie, mimo że byłem już po pływaniu i rowerze i marzyłem o tym, by zacząć iść. Na 33 próbuję coś zjeść. Żelu–wynalazku w ogóle nie tykam, więc zostaje mi szybki strzał „Enervita”, który mi został z Wawy. Po 2 łykach mój żołądek zaczyna się ze mnie śmiać i tylko pyta czy kpię, czy żartuję. I oznajmia, że jeśli wezmę jeszcze jeden łyk, to zadba o to, bym się bardzo szybko odwodnił. Oj wchodzimy na wojenną ścieżkę kolego, ale rozprawimy się później. Na razie chcę tylko ukończyć. Żel ląduje na poboczu, zamiast tego biorę 2 kubki herbaty i dorzucam do nich dużo cukru. Udaje się trochę skubanego oszukać i staram się ukończyć. Poza herbatą tolerował jeszcze pomarańcza. Na orzeźwienie świetne, ale wartości energetycznych w nich za dużo nie ma… Tempo jest już żałosne. Powtarzam sobie, że przecież biegnie głowa, że przecież jestem mocny, że do cholery reprezentuję Smashing Pąpkins!!!!! Pomaga na chwilę, po czym znów odcina mnie totalnie i zaczynam iść.

38 km – chcę umrzeć! Jest mi słabo, czuję się obrzydliwie, wiem, że nic nie jadłem i moje mięśnie zżerają już same siebie. Ledwo człapię, myślami jestem nieobecny. Staram się nie zemdleć – chcę tylko ukończyć. Wbiegamy do Dębna i kibice dodają mi trochę animuszu. Ale za dużo to już ich nie ma… Na ostatnim km mobilizuje się i wydaje mi się, że pędzę jak wiatr wyprzedzając innych. Endo pokazuje 7:12. Jak wiatr? Nawet bryzą bym tego nie nazwał… W końcu upragniona meta i czas 4:41. Jeszcze nigdy nie było gorzej… Czegoś takiego, jak ten bieg się w ogóle nie spodziewałem…

Upragniony medal :)
Jakie refleksje? Sam nie wiem. Sam nie wiem, co się stało, że mój organizm do tego stopnia odmówił posłuszeństwa. Jeszcze nigdy mi się to nie przydarzyło. Ale staram się z tego wyciągnąć wnioski na przyszłość. Jakie refleksje? Że w nawet najlepszym samochodzie akumulator bez ładowania na trasie padnie. Bez paliwa nie da się jechać. Bez jedzenia nie da się biegać. Niby proste, ale dotarło do mnie z mocą tarana. Jakie refleksje? Potwierdzenie starej prawdy, że maraton to nie są 2 półmaratony… Jakie refleksje? Mam do zdobycia korony jeszcze 2 maratony – Wrocław i Wawę. We Wrocławiu chcę zrobić życiówkę, Wawę przebiec. Nie ukończyć – tylko przebiec. Nie wyobrażam sobie, by Dębno jeszcze kiedyś mogło mnie dopaść… A co potem? 1 może max 2 maratony rocznie. W jakimś fajnym miejscu. Żadnego tak dobrze nie wspominam, jak debiutu w Palmie. A poza tym wolę PMNO, niż uklepywanie asfaltu. Większy fun, większe wyzwanie, większa frajda. No i nie zamierzam odpuścić tri :)

KORONA MARATONÓW POLSKICH vs. JA: 1:3 :)

Dębno przypomniało mi, że bieganie to wymagająca kochanka… Na którą chwilowo jestem wściekły. W tę niedzielę bieg Żnina i postaram się rozpieprzyć system nową życiówką! Jestem po tym maratonie tak zły, że muszę zrobić coś, by wrócić do równowagi…

Kilka słów o wolontariuszach! Byli niesamowici! Chętni do pomocy, robili co w ich mocy, by choć trochę nam ulżyć. Na mecie, gdy tylko odsupłałem chipa, zaraz koło mnie wyrosła dziewczynka mówiąc, że go odniesie. Do siedzącego Jacka podszedł inny wolontariusz z zapytaniem, czy może pomóc przy chipie. Nie wzięliśmy z hotelu bonów na posiłek, ale gdy tylko poprosiliśmy, od razu zjawiły się 3 ciepłe herbaty! Chapeau bas! Takich wolontariuszy nie widziałem jeszcze nigdzie. Przejętych, zaangażowanych, robiących co w ich mocy by tylko pomóc! Bardzo Wam za to dziękuję :)

11 komentarzy:

  1. Oj strasznie współczuję! Najważniejsze, że się nie dałeś! I wykres z endo wygląda identycznie jak mój z połówki, połowa ok, a potem jak poszło.....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Kaśka :) Choć jak patrzę na Twój wykres z endo to jednak lepiej Ci poszło :)

      Usuń
  2. Czasem po prostu jest taki dzień. Jak rozumiem na 30-kilometrówkach nie miałeś takich przeżyć...? Na pocieszenie powiem Ci, że mnie tak zmasakrowało w Waw półtora roku temu i też musiałem zawitać do tojka:/ Na szczęście był to pierwszy i jedyny raz. Oby tak samo było u Ciebie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Maniek nigdy nie miałem żadnych problemów na trasie. W Krakowie miałem skurcz żołądka ale już po przebiegnięciu przez metę. Wcześniej adrenalina mnie trzymała i wszystko było ok... Tym razem nie...

      Usuń
    2. W takim razie nie masz się czym martwić, jednorazowy przypadek i więcej się nie powtórzy:)

      Usuń
  3. Oraz, powiedz mi proszę, że do Endo wrzucasz tylko połowę swoich treningów i nie jest tak, że rzucasz się na koronę maratonów biegając po 70km miesięcznie.. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy ja wiem czy się rzucam od razu... Został mi Wrocław i Warszawa. Czyli większa część już za mną. A że ostatnio mało biegałem to nigdy nie ukrywałem. Pisałem o tym też w poście o połówkowaniu w Wawie, że trochę przebimbałem zimę... A do jesieni mam sporo czasu. Tym razem była to głównie kwestia jedzenia :(

      Usuń
    2. Problemy żołądkowe też mogą wynikać z braku treningu, bo masz po prostu organizm nieprzyzwyczajony do długiego biegania. Z tym sporo czasu do jesieni to tak, ale pod warunkiem, że się rzeczywiście weźmiesz do roboty jak tylko odpoczniesz po Dębnie;)

      Usuń
  4. Nie jesteśmy automatami - coś zastrajkuje w organizmie i plany biorą w łeb. Też się powiem szczerze boję o żołądek bo to on dał mi popalić rok temu. Po twoim poście boję się jeszcze bardziej a start na 42 km za 5 dni :) W sumie to i tak dałeś radę nieźle jak na taką masakrę jelitową.
    Co do jedzenia i picia na maratonie nie mam praktycznie żadnych dośwaidczeń, bo bieglam tylko jeden ale na pewno ograniczę się do wody na punktach (po parę łyków), 1-2 razy izotoniku i 3 żeli izotonicznych. No i nic się nie martw - odkujesz się na bank, to po prostu był zły dzień

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ava pierwszy raz coś takiego mi się przydarzyło. I oby nigdy więcej. Także nic się nie bój! Awykonalne by 2 członków Smashing Pąpkins miało problem z żołądkiem tydzień po tygodniu :)

      Usuń
    2. no tak, rachunek prawdopodobieństwa ;-) oby faktycznie zadziałał

      Usuń